Frankie nigdy nie była klasyczną pięknością, ale
ona sama lubiła siebie. Nie przeszkadzał jej mocno wystający obojczyk albo
łopatki, które każdej nocy dokuczały Nathanowi, kiedy jeszcze wolał przytulać
się do niej. Lubiła swój zadarty nos, mocno zarysowane kości policzkowe,
których mogła jej zazdrościć połowa Bostonu. Jedynej rzeczy, jakiej nie mogła
znieść w swoim wyglądzie to niewielkie, płaskie usta, szczególnie ich górna
warga –brunetka często całkiem nieświadomie robiła dzióbek, co skutkowało
wyglądem al’a Kristen Stewart.
Szare tęczówki dziewczyny wpatrywały się w przystojnego blondyna tak bardzo, że
stojący obok Steve miał wrażenie, jakby robiła Nickowi rentgen ciała.
–Znacie
się? –zapytał w końcu redaktor Reed, przerywając tę...ciszę. Przymiotnik niezręczny byłby
w tym wypadku za słaby, bo żadne z nich nie chciało nawet pierwsze
odpowiedzieć. –Nichols! –Mężczyzna uniósł w końcu głos, a Frankie podskoczyła.
–N...khym...nie
–odpowiedziała, starając się zmienić grymas w uśmiech, chociaż krzywy, mały,
ale uśmiech. –Miło cię poznać, Nick. Zostawiam poprawki i idę torturować mój
ulubiony dział...
Dziewczyna stała jeszcze kilka dłuższych sekund, przyglądając się nowemu
koledze, nie mogąc uwierzyć w głupi przypadek, jaki zgotował jej los. Ponownie
posłała im niewielki uśmiech i wyszła z przeszklonego gabinetu Steve’a.
–Pięknie
–syknęła do siebie, przymykając oczy.
Kilka godzin później ponownie znalazła się w gabinecie swojego ulubionego
szefa. Tym razem obyło się bez niezręcznych spotkań.
Redakcja gazety zajmowała trzy piętra, jednego z
największych wieżowców w Bostonie, a sam Steve uwielbiał znęcać się nad nowymi
stażystami, każąc im zapieprzać po każdej właściwej kondygnacji budynku.
–Jesteś
dupkiem. –Frankie spojrzała na zadowolonego szefa, kiedy kolejny nowy wpadł do
biura z plikiem dokumentów, a mężczyzna teatralnie westchnął, mówiąc, że
zapomniał o fakturze z księgowości.
–Muszą
sobie zasłużyć na mój szacunek –odpowiedział zadowolony siebie, siadając za
biurkiem.
Dziewczyna nachyliła się nad meblem, przeglądając poprawki.
–Powiesz
mi w końcu, co to było rano?
–Nie
mam pojęcia o czym mówisz –mruknęła cicho, nie podnosząc głowy znad papierów.
Na wielkim, metalicznym biurku Reeda zawsze panował porządek, znajdowały się
tam tylko bieżące sprawy. Chociaż Frankie zawsze uważała, że to po to, by nie
musiał dużo rzeczy zrzucać, kiedy kogoś sobie sprowadzał i dużo sprzątać
po fakcie. Za meblem, poza drogim, czarnym fotelem redaktora, znajdował szeroki
parapet z baseballowymi trofeami Stevena. Zza biurka mężczyzna miał całkiem
niezły widok, przeszklone pomieszczenie zawsze na plus, na dziennikarzy i mógł
korygować ich pracę, jeśli jego zdaniem nie mieli co robić.
Granatowy fotel, na którym siedziała Nichols, był jednym z czterech,
znajdujących się w gabinecie. Pozostałe trzy siedzenia otaczały niewielki
stolik do kawy metr dalej. Tuż za nimi znajdywała się niewielka biblioteczka,
gdzie Steve trzymał papiery z bieżącego roku. W jednej z szafek stał pusty,
jasnozielony segregator, za którym redaktor trzymał butelkę dobrego, drogiego
koniaku.
–Mam
jego zapytać?
–Myślałam,
że jesteś redaktorem naczelnym, a nie naczelnym psychologiem...
–Aha!
–Uniósł wskazujący palec do góry. –Czyli jednak!
–Nie
wiem o co ci chodzi. Mam wynająć prawnika? –Spojrzała na niego spode łba,
unosząc jedną brew ku górze. –Kazałeś mi przyjść tu tylko po to, żeby się
czegoś dowiedzieć, prawda? Bo inaczej na moim miejscu siedziałby jakiś stażysta
z graficznego, trzęsąc przed tobą portkami, a ja miałabym wolne?
–Najpierw
mnie obrażasz, a teraz sugerujesz mobbing, Franks. –Zaśmiał się, zabierając jej
notatki sprzed nosa. –Pamiętaj, że i tak się dowiem. Znikaj. –Puścił jej oczko
i zajął się stertą, leżącą wcześniej przed dziewczyną.
Przewróciła oczami i wstała z miejsca, po chwili opuściła gabinet, a tuż po tym
budynek, zmierzając na postój taksówek.
xxx
Sweet Boston było jednym z najprzyjemniejszych miejsc w mieście. Ciche, skromne
i przytulne. Niewielka kawiarenka na rogu Beacon St. i Atlantic Ave. codziennie
gromadziła setki mieszkańców Bostonu, goszcząc fantastyczną, parzoną na miejscu
kawą i domowymi muffinami, których recepturę wymyśliła właścicielka, Meredith.
Franks weszła do lokalu, rozglądając się za znajomą twarzą. Ruszyła w stronę
baru, mijając liczne drewniane stoły, okryte kolorowymi obrusami, przy których
stały pasujące krzesła z ręcznie haftowanymi poduszkami. Zauważyła znaczącą
zmianę na ścianach, prawie wszystkie pokryte były dziecięcymi rysunkami, jakich
ostatnio tu nie było. W końcu znalazła się przy wysokim barze.
–Cześć.
–Brunetka posłała swój najlepszy uśmiech znajomej kelnerce.
–O,
hey. Kawy?
–Nie
dziś, ale jeśli uratowałabyś mnie dobrym sokiem będzie super. Jest mama?
–Na
zapleczu, zawołać ją?
–Nie,
nie ma potrzeby. Pewnie i tak zaraz przyjdzie. –Frankie zgarnęła szklankę soku,
który uprzednio dostała i ruszyła do wolnego stolika pod oknem.
Rozsiadła się wygodnie, rzucając rzeczy na drugie, wolne krzesło i wyciągnęła z
kieszeni spodni telefon. Niestety, jak większość społeczeństwa była od niego
uzależniona, na dzień dobry czytała wiadomości, a na dobranoc śmieszne lub
piekielne historie.
W wiadomościach miała jednego nowego smsa od swojej przyszłej szwagierki, a
zarazem najlepszej przyjaciółki. Uśmiechnęła się pod nosem.
K. jest taki
nieznośny czasami. Wiesz, co wymyślił? Że powinniśmy urządzić wesele w stylu
wiktoriańskim! Wyobrażasz sobie mnie, wysoką, szczupłą, piękną blondynkę z
białym ryjem od tamtych pudrów i z wielkim hełmem na głowie?! W głowie mu się
poprzewracało, ot co! To inspiracja tymi studentami! Może jeszcze mieszkanie
przemeblujemy? Przy okazji, jak wczorajsza impreza? –Lily.
Jak wczorajsza impreza? Frankie
przewróciła oczami, wzdychając ciężko. Gwoli ścisłości to poprzednia noc była
bardzo udana, morze procentów, dobra muzyka, fajni ludzie. ON też był bardzo
fajny. Tylko wolałaby z tym kimś być, jak już mają iść do łóżka. Jedno nocne
przygody nie były ani dla niej, ani w jej stylu.
Zerknęła na ikonkę niżej, nowy mejl. W pierwszej chwili przyszło jej do głowy,
że to od Reeda, ale adres się nie zgadzał.
Cześć! W zasadzie
to nawet nie wiem, co mam napisać... Głupio wyszło w redakcji... Tu Nick, bo
nie wiem, czy po aliasie się domyśliłaś. No, w każdym razie... Bardzo żałuję,
że rano tak uciekłaś, ale domyślam się –nie chciałaś mnie więcej spotkać. Tak
to chyba działa... Mam nadzieję, że będzie nam dane porozmawiać w redakcji
jeszcze i zachowamy się profesjonalnie. Nick.
–Cześć,
kochanie. –Słowa kobiety, która nachyliła się nad nią, dając jej buziaka w
czoło, wyrwały ją z zamyślenia, a raczej mordowania biednego Nicka w myślach.
Frankie dałaby sobie rękę uciąć, że wziął ją za bardzo łatwą, która, co piątek
wyrywa sobie takie kąski! Jaja sobie robił! Już ona się z nim policzy!
–Przeszkadzam?
–W
życiu –odpowiedziała z lekkim uśmiechem, patrząc na matkę. Meredith Nichols
była niewysoką blondynką, która stojąc obok swoich dzieci, wyglądała jak obca.
Nikt wśród najbliższych trzech pokoleń nie miał jasnych włosów i ciemnych oczu
dla kontrastu, czego Frankie bardzo jej zazdrościła.
–Co
tu robisz o tej porze?
–Przyszłam
porozmawiać z moją ulubioną mamą, skoro ta druga mnie nie chciała. –Dziewczyna
gorzko się zaśmiała, a Mer skarciła ją wzrokiem.
–Frankie...
–No
co? Jestem zła, miałam gorszy dzień dzisiaj. A ona jest po
prostu...fantastycznym obiektem do wyżywania się. Gdybym mieszkała w domu,
pewnie pobiłabym Bena. –Młoda Nichols uśmiechnęła się szeroko do rodzicielki,
łagodząc tym samym sytuację.
–Uśmiechasz
się jak ojciec. –Meredith spojrzała na córkę z czułością, ciesząc się, że cała
trójka odziedziczyła uśmiech, w którym ona zakochała się lata temu.
–Tylko
jestem ładniejsza. Więc...co tam w domu?
–Wczoraj
twój brat i Lily byli u nas, chcą kupić dom. Żeby po ślubie nie gnieździć się w
tym małym mieszkaniu.
–Ach,
tak! Ten ślub, do którego może nie dojść? –Frankie uniosła brwi, wprawiając
matkę w osłupienie. –Kaiden wymyślił ślub wiktoriański i Lil dostała białej
gorączki –wyjaśniła szybko, na co Mer zaczęła się śmiać.
–Ta
dziewczyna musi mieć naprawdę ogromne pokłady cierpliwości.
–Przyjaźni
się ze mną, więc... To mówi samo przez siebie. A co u mojego młodszego
braciszka?
–Nie
rozmawialiście? –Meredith spojrzała na brunetkę, marszcząc brwi. –Miałam
nadzieję, że spotkacie się niedługo...
–Coś
się stało, mamo?
–Bell
go rzuciła. Co prawda nigdy jej nie lubiłam, ale wiesz...złamała mu serce.
Myślałam, że to do ciebie pójdzie po radę, w końcu sama niedawno to
przeżywałaś.
–Pogadam
z nim... –Dziewczyna przerwała blondynce w połowie zdania.
–Nie
chcę, żeby myślał, że kogoś nasłaliśmy. Ojciec próbował, ale wiesz, jak Ben
reaguje na nasze ‘mądrości życiowe’. –Kobieta zrobiła cudzysłów w powietrzu z
wskazujących palców i uśmiechnęła się lekko.
–Swoją
drogą, tata kompletnie nie nadaje się do rozmów związkowych. Pod tym względem
zachowuje się jak dziadek. Najchętniej wypytałby o wszystko, a potem wysnuł
swoje niedorzeczne wnioski.
–No
właśnie. Ale dobrze by było, gdybyś napisała mu jakąś wiadomość, może sam
zacznie temat...
Frankie przyjrzała się kobiecie, która ostatnie dwadzieścia lat poświęciła
wychowaniu trójki dzieci, gdzie dwójka z nich nie była nawet jej. Młoda
Nichols i K. do końca życia mogli być jej wdzięczni za matczyną miłość, opiekę
i bezpieczeństwo, jakie im zapewniła.
–Jesteś
dziś strasznie cicha, nawet jak na siebie. –Franks, po raz kolejny dziś,
została brutalnie wyrwana z myśli.
–Tak...wiesz,
to całkiem zabawne, jaki los potrafi być przewrotny. –Dziewczyna uśmiechnęła
się szeroko do rodzicielki, łapiąc ją za rękę. –Kocham cię, mamo, wiesz?
–Na
pewno wszystko okey?
–Dzięki,
mamuś... naprawdę. –Obie zaśmiały się wesoło.
Kilka minut później brunetka była w drodze do domu, chcąc odsapnąć po całej
poprzedniej nocy i dziwnym dniu, jaki jej się trafił. Oczywiście Frankie nie
byłaby sobą, gdyby nie zakończyła tego etapu z wielkim hukiem.
–Najmocniej
przepraszam –wysapała przestraszona, kiedy wpadła na jakiegoś chłopaka,
wychodząc zza rogu. Uniosła głowę, chcąc przeprosić jeszcze raz, kiedy
rozpoznała poszkodowanego. –Moje cholerne szczęście...
–Em,
cześć?
Nick
Gallagher...czemu mnie to nie dziwi?! Myśli w głowie dziewczyny znów
zaczęły się piętrzyć, ale zanim zaczęła je sobie układać po kolei, zauważyła,
że Nick coś do niej mówi.
–O
czym ty do mnie mówisz?
–Nie
słuchałaś mnie? Mówiłem...
-Wiesz
co... –Weszła mu w słowo. –Nie interesuję mnie kompletnie, co chcesz mi
przekazać, czytałam twojego mejla. Po między wierszami dało się odczuć, że masz
mnie za kogoś, kto co piątek sypia z kim popadnie i ma w tyłku drugą osobę, ale
powiem ci coś, Nick, nie jestem taka! Nie chciałam rano uciekać, jak złodziej,
ale spanikowałam! Nigdy nie byłam w takiej sytuacji i nigdy nie chciałam być.
Jeszcze kilka miesięcy temu planowałam przyszłość z jedną osobą i daleko było
mi do interesowania się jakimikolwiek nowymi relacjami! I owszem jesteśmy na
siebie teraz skazani, ale proszę cię, zapomnij o tamtej nocy i niech łączą nas
tylko krótkie rozmowy na temat. –Frankie nie zdawała sobie sprawy, że z każdym
kolejnym zdaniem, podnosiła głos i niektórzy przychodnie patrzyli na nią jak na
wariatkę. Chłopak stał, nie mrugał nawet oczami, był w takiej konsternacji, bo
przecież on w ogóle nie miał takich rzeczy na myśli! Ale zanim zdążył się
obronić, dziewczyna go wyminęła i zniknęła po chwili z oczu.
xxx
Tada.
Drugi rozdział, ha, nie wiem, co mi strzeliło do głowy, żeby pisać dalej i
dodać i w ogóle! Czuję niedosyt i czuję, że nie jest do końca gotowy, czy
przemyślany, ale wiem, że jakbym zostawiła to dla czasu to bym miała problem z
wbiciem się w rytm. Motywuję się właśnie do tego, by rozdziały pojawiały się,
co dwa tygodnie, chyba, że coś mi wypadnie :)
Dziękuję
bardzo za komentarze, te online i offline, bo mnie motywują i dają dużo do
myślenia, dziękuję, że ktoś tu zagląda! Zapraszam do czytania i pozdrawiam
cieplutko z Narnii w moim pokoju!
edit: coś mi się zepsuła czcionka, nie bójcie się, światłość nadejdzie xD
edit: coś mi się zepsuła czcionka, nie bójcie się, światłość nadejdzie xD